sobota, 11 czerwca 2011

"Notting Hill" Philip O'Connor

Tej historii chyba nie trzeba nikomu opowiadać, a to za sprawą słynnego obrazu z Julią Roberts i Hugh Grantem w rolach głównych. Piękna gwiazda filmowa plus zupełnie zwyczajny, acz przystojny facet równa się miłość jak z bajki. Czegoż chcieć więcej?

Ano właśnie, dobre pytanie. Autor książki najwyraźniej wyszedł z założenia, że niczego. Czytanie „Notting Hill” było jak przewijanie kolejnych kadrów filmu. Ja naprawdę rozumiem, że ten tekst został napisany „na podstawie scenariusza Richarda Curtisa”, o czym się usilnie przypomina na każdym kroku, ale czy to ma oznaczać po prostu spisanie filmowych dialogów z małymi zmianami i okraszenie ich zdawkowymi opisami, tam gdzie to konieczne? Drobne ingerencje w fabułę też mnie bynajmniej nie zachwyciły (oho, w książce Anna jednak zjadła perliczkę!). Być może jestem nieco surowa, ale mimo niewielkich oczekiwań względem tego tytułu, czuję się bardzo, bardzo rozczarowana.

Mamy tu jednak do czynienia ze zjawiskiem wykraczającym poza jedną tylko pozycję. Nie tak dawno przekonywałam szanowną komisję egzaminacyjną, że porządna adaptacja filmowa nie polega na skrupulatnym odfotografowaniu powieści, gdyż prowadzi to jedynie do powierzchownego odczytania dzieła; konieczny jest akt twórczy, uwypuklenie wątków i postaci istotnych dla problematyki, poszukiwanie ekranowych ekwiwalentów. A jak to się ma do sytuacji odwrotnej – przeniesienia ruchomego obrazu na papier? Trudne pytanie, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Wiem na pewno, że skupienie się na dokładnym odwzorowaniu filmu to nie to, czego oczekują czytelnicy; w ostateczności wyłącznie jedna czytelniczka, czyli ja.

Osobiście, sięgając po tę pozycję, nie miałam pojęcia, czego mogę się spodziewać. Była to moja pierwsza tego typu książka i obawiam się, że ostatnia. Chociaż nie, jeśli wszystkie są schematyczne i nie wnoszą kompletnie żadnych nowych wartości, to się nie obawiam. Wcale a wcale. Zapewne kiedyś spróbuję zatrzeć to niemiłe wrażenie, na razie jednak podziękuję wszelkiej radosnej twórczości opartej na kasiastych, hollywoodzkich produkcjach.

„Notting Hill” może i byłoby dobre na chroniczną nudę, ale istnieje tyle innych, świetnych książek, że tej nie poleciłabym nikomu; chyba że totalnym fanatykom Anny i Williama, ale i Ci mogą poczuć się rozczarowani.

A co Wy myślicie o książkach pisanych na podstawie scenariusza?

7 komentarzy:

  1. Film bardzo lubię, choć usilnie stwierdzam, że Julia Roberts nie spisała się najlepiej, a przynajmniej nie wykorzystała w pełni swoich aktorskich możliwości. Jedyną książką, którą czytałam na podstawie scenariusza jest "Stowarzyszenie umarłych poetów". Generalnie będę trzymała się stwierdzenia, że produkt wtórny jest gorszy, bo tak jak ciężko jest zrobić świetną ekranizację świetnej książki, tak doprawdy trudem jest napisanie czegoś, co nie zawiodłoby po obejrzanym filmem, jednocześnie nie będącego jego kopią...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie lubię Notting Hill, nie lubię Hugh Granta, a Julii Roberts to po prostu nie znoszę. Spośród tego wszystkiego tylko twoja recenzja mi się podoba.
    B.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kasiu - mam bardzo podobne odczucia co do filmu. Chociaż jeszcze bardziej podoba mi się ścieżka dźwiękowa ;)

    B. - już dziękowałam, ale dziękuję po raz drugi ;p

    OdpowiedzUsuń
  4. Film mi się podobał, ale nie przepadam za książkami opartymi na scenariuszu. Mimo wszystko miałam tę lekturę w planach (z ciekawości), ale skoro odradzasz, to dam sobie z nią spokój:). Dzięki za cynk:D. Pozdrawiam!!

    OdpowiedzUsuń
  5. kasandro - nie ma za co ;) Ja już niejednokrotnie korzystałam z Twoich czytelniczych rad :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie lubię takiego przekładania scenariusza na kartki książki. Nie sprawdziło się to zupełnie w prypadku "Stowarzyszenia umarłych poetów", szkoda, że tu także :(

    OdpowiedzUsuń
  7. pozwoliłam sobie na małe sprostowanie Twojego komentarza u siebie :)

    OdpowiedzUsuń