czwartek, 30 czerwca 2011

"Wschodzący księżyc" Keri Arthur


Wygrałam! Wygrałam książkę w blogowym konkursie! Nie, nie „Wschodzący księżyc”, lecz jego kontynuację pt. „Całując grzech”. Z racji tego, iż zagłębienie się w świat stworzony przez Keri Arthur od drugiej części sprawiłoby mi zbędne trudności, postanowiłam sięgnąć po pozycję otwierającą dziewięciotomowy cykl. Niełatwo jest recenzować książkę, której lekturę wszyscy wokół mają już za sobą, niemniej spróbuję podzielić się swoimi wrażeniami.

Riley Jenson jest bardzo rzadko spotykanym połączeniem wampira i wilkołaka, z naciskiem na to drugie. Podobnie zresztą jak jej brat bliźniak, Rhoan, z tym że w nim przeważają wampirze cechy. Rodzeństwo pracuje w Departamencie ds. Innych Ras na kompletnie różnych stanowiskach, lecz traf chciał, że zostało wciągnięte w dokładnie tę samą niebezpieczną grę. Wszystkie kłopoty spadają na nich niespodziewanie, kiedy to Rhoan znika, nie dając znaku życia, a Riley znajduje na swojej wycieraczce zupełnie nagiego, oblepionego błotem wampira. Czy informacja o nagości wprowadziła was w jakąkolwiek konsternację? (Głupie pytanie, na pewno nie, skoro wszyscy już to czytali…) Jeśli jednak tak, to błąd! Dalej będzie dużo bardziej pikantnie.

A skoro już o tym mowa, to zbyt pikantnie, jak na mój gust. Albo przynajmniej jak na pierwszy tom. Czytelnik od razu zostaje przytłoczony mnogością erotycznych przygód bohaterów. Księżycowa gorączka? Przyznaję, dość oryginalne, ale w bardzo nachalnym wykonaniu. Kierowanie się popędem płciowym jest cechą typowo zwierzęcą, a że wilkołaki nie są ludźmi, to cała ta filozofia wydaje się nawet logiczna. Chociaż nie zmienia to faktu, iż dosyć niesmaczna. Zwłaszcza biorąc pod uwagę wszechobecną modę na utrzymywanie kontaktów seksualnych z wieloma partnerami jednocześnie. Sama już nie wiem, chyba jestem konserwatystką pokroju Quinna. Chociaż jak na osobnika ze staroświeckimi poglądami on też nieźle sobie poczyna. Niby paranormal romance, ale romance jak na lekarstwo, za to dużo tu gwałtownej, pozbawionej intymności miłości fizycznej.

Pierwszoosobowa narracja średnio przypadła mi do gustu akurat w tym przypadku. Kolejne, dynamiczne opisy scen walki brzmią co najmniej dziwnie w ustach samej Riley. Nie miałam jednak czasu, by dłużej się nad tym zastanawiać, gdyż wydarzenia pędzą jak szalone. Walka, seks, dosłownie sekunda oddechu, seks, seks, znowu walka itd. Nie mogę odmówić książce wciągającej akcji, bo to by było zwyczajne kłamstwo, jednak mam wrażenie, że przez ten pośpiech autorka nie dopracowała smakowitych szczegółów, uprzyjemniających czytelnicze doznania. Nie wspominam już nawet o tym, że aż boję się pomyśleć, jak daleko wybiegnie ta historia w ostatnim, dziewiątym tomie. Co do bohaterów, to z pewnością dają się lubić, mimo że (a może właśnie dlatego, że) są totalnie pokręceni, wszyscy razem i każdy z osobna. Jedyne, co mi w nich przeszkadza, to to, że wszyscy okazują się niesamowicie seksowni. Nie to, żebym miała jakieś uprzedzenia do seksownych ludzi, ale ich stężenie w tej książce przekracza wszelkie pojęcie. No i mogliby się czasem ubrać; seks to jedno, ale paradowanie nago po ulicy to co innego.

Poleciłabym dla rozrywki, gdyby wszyscy już tego nie przeczytali. A jeśli znalazł się ktoś taki, to proszę się przygotować na potężną dawkę zwierzęcych emocji.

środa, 29 czerwca 2011

"Za wszelką cenę" Candace Bushnell


Dziwna sprawa z tą Candace Bushnell. Czytałam „Seks w wielkim mieście” tak z ciekawości, gdyż chciałam się dowiedzieć na czym polega fenomen głośnego serialu o tym samym tytule, którego notabene nie oglądałam. Książka okazała się kompletnym rozczarowaniem.
Czytałam „Piątą Aleję”, ponieważ bardzo spodobało mi się wydanie. Ta z kolei dołączyła do moich ulubionych powieści. No i przeczytałam „Za wszelką cenę”, chociaż sama nie wiem, dlaczego i po co.

Cała fabuła to kilka miesięcy wyjętych z życia modelki Janey Wilcox. Główną bohaterkę poznajemy na samym początku jej wędrówki po drabinie kariery – Janey właśnie podpisała kontrakt i stała się główną twarzą Victoria’s Secret. Teraz planuje zaskarbić sobie przychylność nowojorskich wyższych sfer i sama stać się celebrytką. Ma jej w tym pomóc wystawne przyjęcie u Mimi Kilroy, na które dziwnym trafem otrzymała zaproszenie, mimo że we wcześniejszych latach rokrocznie była z premedytacją pomijana. Po bankiecie znajomość Janey i Mimi zacieśnia się, szczęśliwie dla tej pierwszej, a w międzyczasie na horyzoncie pojawiają się tajemniczy gracz w polo, Zizi oraz bogaty producent filmowy, Selden Rose. Zdawałoby się, że wszystko idzie po myśli Janey, a sukces jest na wyciągnięcie ręki. Jednak nie dla kogoś, kto ciągle pragnie więcej i więcej, i to za tę tytułową wszelką cenę.

Po pierwsze muszę zauważyć, że chyba coś ze mną nie tak, ale nie dostrzegłam puenty. Historia, zamiast być przestrogą, zdaje się zmierzać donikąd. Bushnell opisała kilka mniejszych i większych wydarzeń w burzliwym życiu modelki i ot, cała afera. Trudno mi ocenić portrety psychologiczne bohaterów, gdyż zwyczajnie nie miałam nigdy przyjemności z obrzydliwie bogatymi ludźmi. Niemniej wydaje mi się, iż postaci zostały nakreślone bardzo zręcznie, z jednym tylko małym wyjątkiem w osobie głównej bohaterki. Janey zmienia zdanie i opinie o ludziach z minuty na minutę, co jest niezwykle irytujące. W dodatku miałam wrażenie, że jest po prostu głupia, pomimo usilnych zabiegów autorki, by udowodnić, iż sprawy inaczej się mają. (Chociaż ostatnio usłyszałam, że nie ma głupich ludzi, co dało mi do myślenia.) Całkiem dobre przedstawienie świata, w którym rządzi sława i pieniądze, niestety nie rekompensuje braków Janey, ale zapisuje się powieści na plus. Podoba mi się też ta maniera Bushnell do poświęcania większej uwagi postaciom drugoplanowym. Każdy przecież ma jakieś życie. Codziennie mijamy i spotykamy ludzi, dalszych lub bliższych znajomych, którzy odgrywają dla nas tylko mały epizod. Tymczasem oni dla siebie stanowią centrum swojej egzystencji, swojego jestestwa. To fascynujące, czasami się nad tym zastanawiam. Ale trochę się zapędziłam, zatem wróćmy do książki.

„Za wszelką cenę” zrobiła na mnie dużo mniejsze wrażenie niż „Piąta Aleja”, choć była na pewno ciekawszą lekturą od perypetii Carrie Bradshaw. To nie jest literatura wysokich lotów, ale nawet w czytelniku szukającym czystej rozrywki może wzbudzić niesympatyczne odczucia. Poleciłabym tylko fanom autorki i to na własną (nie moją) odpowiedzialność.

niedziela, 26 czerwca 2011

"Tsugumi" Banana Yoshimoto

O Bananie Yoshimoto po raz pierwszy przeczytałam na jakimś blogu, niestety moja zawodna pamięć nie chce sobie przypomnieć, na którym. Co prawda miałam większą ochotę na „Kuchnię” tej autorki, jednak trafiła mi się „Tsugumi” po okazyjnej cenie i oczywiście nie mogłam nią pogardzić. Przewrotny los przy małym udziale mojej intuicji wepchnął mi w ręce prawdziwą perełkę.

Fabuła książki jest osadzona w nadmorskiej miejscowości w Japonii. Narratorka Maria – a zarazem kuzynka i przyjaciółka Tsugumi – wspomina swoje ostatnie lato w Zajeździe Rodziny Yamamoto. Co jakiś czas wplata w treść anegdoty z czasów szkolnych lub ze swojego życia w Tokio. Opowieść o dzieciństwie i dorastaniu bohaterek jest jednak tylko pretekstem do ukazania charakteru tytułowej postaci i jej relacji z innymi ludźmi. A Tsugumi to osoba naprawdę niezwykła. Nigdy nie wiadomo, co nowego przyjdzie jej do głowy lub jak zachowa się w danej sytuacji. Na pozór wredna, bezczelna i egoistyczna, za tą maską ukrywa swój ból i strach, chociaż naturalnie nigdy by się do tego nie przyznała. Nielicznym udało się poznać jej drugą naturę, trochę bardziej łagodną i spokojną. Wnikliwy czytelnik również ma okazję dojrzeć powyższe cechy.

O prozie Yoshimoto mówi się: oszczędna. Przez to określenie miałam zniekształcone pojęcie o pisarstwie Japonki, dopóki sama nie sięgnęłam po jej książkę. Faktem jest, że wszelkie opisy są raczej zdawkowe, jednak kiedy już występują, mają w sobie rzadko spotykaną magię. Rzecz jasna z miejsca zakochałam się w stylu Yoshimoto. Jestem na siebie wściekła, że nie zaznaczyłam ulubionego fragmentu, a teraz nie mogę go znaleźć. Chciałam go zacytować, żeby być może ktoś inny podzielił moją miłość. Ale mam inny.

„Obie z Tsugumi myślałyśmy o tym samym, zupełnie jakbyśmy, pokonując granice nocy, połączyły się telepatycznie. Czasami noce robią takie sztuczki. Powietrze powoli przemieszcza się w ciemnościach i jak gwiazda spada na nas atmosfera jakiegoś innego, odległego miejsca. Wtedy się budzimy. Dwojgu ludziom śni się taki sam sen. Wszystko dzieje się jednej nocy, dany nastrój panuje tylko w czasie jej trwania. Następnego ranka to, co się wydarzyło, traci ostrość i rozmywa się w świetle dnia. Takie noce są długie. Bezgranicznie długie i lśniące jak klejnoty.”

„Tsugumi” to niezwykle piękna opowieść o miłości, przyjaźni i wzajemnym zrozumieniu. Forma retrospekcji nadaje relacji Marii odpowiedni dystans do zaistniałych sytuacji. Z perspektywy czasu bohaterka dostrzega jak wielki wpływ na ukształtowanie jej życia miało dorastanie razem z kuzynką o trudnym charakterze. Odkrywa też w sobie uśpione dotąd pokłady sympatii do Tsugumi. Wraz z końcem lata kończy się pewny etap w życiu narratorki, co skłania ją do przepięknych, głębokich refleksji. Każdy z nas znajdzie tu coś dla siebie, jakieś analogie pomiędzy życiem fikcyjnych postaci i swoim własnym. Dawno nie czytałam czegoś tak ujmującego. Polecam z całego serca!

czwartek, 23 czerwca 2011

"Quidditch przez wieki" Kennilworthy Whisp


Odbijajcie tłuczki, chłopcy, migiem podajcie kafla. 
Dla was rozbić nosów siedem, to jak dla nas schrupać wafla.  
My chcemy goola! Gooola! 
Zanim złoty zabłyśnie znicz!
Strzelajcie goola! Gooola! 
Lecz nie dajcie sobie go wbić!

„Quidditch przez wieki”, podobnie jak „Fantastyczne zwierzęta…”, powstał pod wpływem chęci zasilenia konta fundacji Comic Relief. Całkowity zysk ze sprzedaży został przeznaczony na zaspokojenie potrzeb ludzi w najuboższych państwach świata. Za nazwiskiem Kennilworthy Whisp kryje się autorka serii o Harrym Potterze, Joanne Kathleen Rowling, znana również jako Newt Skamander. Tym razem pisarka zdecydowała się przybliżyć czytelnikom historię, przepisy, chwyty taktyczne i wiele innych informacji o najpopularniejszym wśród czarodziejów sporcie miotlarskim.  Książeczka jest kopią egzemplarza z Biblioteki Szkolnej Hogwartu, dlatego nie mogło w niej zabraknąć ostrzeżeń ze strony bibliotekarki, pani Pince. Analogicznie do „Fantastycznych zwierząt…” pojawia się tu przedmowa Albusa Dumbledore’a. W dalszej części pan Whisp zabiera czytelników w podróż po różnych zakątkach czarodziejskiego świata, w których działy się rzeczy mające wpływ na rozwój quidditcha. Autor raczy nas również historią ewolucji latającej miotły, charakterystyką najsławniejszych drużyn, opisem obecności owego sportu na poszczególnych kontynentach itd. 

Zasadniczo znacznie bardziej wolę po prostu obserwować grę, zamiast o niej czytać, jednakże w tym jednym przypadku lektura jest niezwykle absorbująca. Treść wzbogacają atrakcyjne rysunki, a całość ma w sobie czarodziejskiego ducha. Książeczka ta nie zastąpi barwnych opisów gry, znajdujących się w tomach serii, ale będzie ich doskonałym dopełnieniem. Nadmienię, że „Quidditch przez wieki” zawiera polski akcent, co na pewno niezmiernie ucieszy polskich kibiców. Polecam! Obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów Pottera, nawet dla tych stroniących od sportu.

Zostały mi jeszcze „Baśnie barda Beedle’a” do kompletu. Już ja je dorwę!

środa, 22 czerwca 2011

"Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" Newt Skamander

Jestem dzieckiem Harry’ego Pottera – jakkolwiek to brzmi. Uświadomiłam to sobie, kiedy ostatnio u fryzjera zobaczyłam jemiołę i pierwsze, co przyszło mi na myśl, to: „Pewnie pełno w niej nargli.” I chociaż etap wystawania w kolejce pod księgarnią o nieludzkiej porze mam już za sobą (bynajmniej nie dlatego, że z tego wyrosłam; powstrzymuje mnie jedynie fakt, iż wszystkie tomy zostały już wydane), zawsze z sentymentem wracam do tej serii.

„Fantastyczne zwierzęta…” zostały napisane z myślą o działalności charytatywnej. Cały dochód ze sprzedaży książeczki został przeznaczony na pomoc ludziom w najbiedniejszych państwach świata za pośrednictwem fundacji Comic Relief. Niezależnie od pobudek kierujących autorką (pod pseudonimem Newta Skamandera ukrywa się nie kto inny, tylko sama Joanne Kathleen Rowling), pozycja ta jest doskonałym uzupełnieniem wiedzy o świecie młodego czarodzieja. Właściwą treść poprzedzają informacje o autorze podręcznika oraz humorystyczna przedmowa samego Albusa Dumbledore’a. Fani Harry’ego mają znakomitą okazję zapoznać się z historycznymi próbami zaprowadzenia porządku w podziale istot i zwierząt, a także przyjrzeć się bliżej klasyfikacji tych drugich ustalonej przez Ministerstwo Magii. Książka zawiera nazwy, opisy i rozmaite ciekawostki na temat (prawie) wszystkich znanych nam już z siedmiu tomów futrzaków i nie tylko. Dodatkowym walorem publikacji są „odręczne” notatki sporządzone przez Harry’ego, Rona i Hermionę, w dużej mierze odnoszące się do Hagrida – nie sposób przecież pominąć tego dobrodusznego miłośnika zwierzątek.

„Fantastyczne zwierzęta…” nie będą miały żadnej wartości dla czytelnika niezaznajomionego z historią Chłopca, Który Przeżył (czyli typowego mugola). Jednakże dla entuzjastów kolejnych części „Harry’ego Pottera…” stanowią one niezastąpione źródło informacji i niepowtarzalną okazję do zagłębienia się w świat czarodziejów jeszcze jeden raz. Gorąco polecam wszystkim wielbicielom pióra pani Rowling!

PS. Na stronie wydawnictwa znalazłam ciekawą informację o niezwykle tajemniczym ogłoszeniu. Jutro o godzinie 13:00 naszego czasu J. K. Rowling obwieści owego newsa poprzez serwis YouTube. Zapraszam zatem wszystkich na jej kanał i witrynę pottermore.com!

sobota, 18 czerwca 2011

"Sny przepowiadające przyszłość" Stanisław Nowak


Sny to niezwykle intrygujące zjawisko, prawda? Mówi się, że są one odzwierciedleniem naszych ukrytych pragnień, fantazji, obaw. Kilka lat temu spotkałam się z pojęciem świadomego śnienia, co jest jeszcze bardziej frapujące. Mimo wielkich chęci nie udało mi się wejść w ten stan, zrezygnowałam z eksperymentowania, ale delikatne zainteresowanie tematem pozostało. Dlatego też zdecydowałam się sięgnąć po „Sny przepowiadające przyszłość”.

Właściwie to nie wiem, czego oczekiwałam od tego tytułu, ale to, co znalazłam wewnątrz, wprawiło mnie w całkowitą konsternację. Pozwolę sobie posłużyć się fragmentem posłowia: Zebrano w tej książce wiele snów zapisanych in crudo, bez poetyckich upiększeń ani udziwnień, opowiedzianych przez osoby młode i stare, wykształcone i z trudem formułujące myśli, ufne i sceptyczne. Otóż to. Zbiór snów. Wszystkie wypowiedzi  składają się z opisu snu i nakreślenia dalszej sytuacji życiowej badanych. Próby interpretacji przedstawionych marzeń sennych są podejmowane jedynie przez śniące osoby (autor książki ogranicza się do krótkich adnotacji o nagłej śmierci respondentów). Co więcej, owe interpretacje są  w moim mniemaniu mocno naciągane, dostosowywane do dalszych losów konkretnej osoby. Naprawdę chciałabym się mylić, ale pan Nowak nie zawarł w tej książce nic, co mogłoby mnie wyprowadzić z błędu. Mam wrażenie, że być może przestudiowanie tych tekstów z sennikiem w ręku mogłoby rzucić nieco światła na ten (mocne słowo) bełkot, lecz aktualnie takowego nie posiadam, co ostatecznie przesądza sprawę. Poza tym wychodzę z założenia, iż to właśnie w „Snach przepowiadających przyszłość” powinnam znaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Gdybym chciała li tylko zapoznać się z pikantnymi, śmiesznymi lub tajemniczymi szczegółami snów innych ludzi, zorganizowałabym jakieś babskie ploteczki w gronie koleżanek. I, nie ubliżając nikomu, byłoby to dużo ciekawsze.

Przypuszczalnie gratka dla prowadzących zaawansowane badania nad snem, którzy do każdego wniosku muszą dochodzić samodzielnie. Wszystkim innym – nie polecam.

piątek, 17 czerwca 2011

"Kim byłbym bez Ciebie?" Guillaume Musso

Moja przygoda z prozą Musso zaczęła się już dawno temu, kiedy koleżanka pożyczyła mi „Uratuj mnie”. Wtedy jeszcze nie planowałam bliższego zapoznania się z twórczością owego pana. Traf chciał, że jakiś czas później natknęłam się w księgarni na „Potem…” i w ten oto sposób przeczytałam wszystkie książki autora okrzykniętego jednym z dwóch najpopularniejszych pisarzy Francji.

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy w „Kim byłbym bez Ciebie?”, to odmieniona szata graficzna w stosunku do reszty serii. Zmianie uległy proporcje tytułu i nazwiska autora, a także same wymiary książki. Osobiście nie lubię tego typu modyfikacji, ale nowa okładka tak mi się podoba, że jestem skłonna całkowicie wybaczyć wydawnictwu ten zabieg.

Martin Beaumont, dwudziestojednoletni Francuz, wyjeżdża do San Francisco, by podszkolić swój angielski i poznać Stany. W czasie pobytu w USA spotyka rok młodszą Gabrielle. Młodzi zakochują się w sobie bez pamięci, jednak po powrocie Martina do ojczystego kraju kontakt się urywa. Trzynaście lat później Martin jest paryskim policjantem. Prowadzi sprawę Archibalda McLeana, króla złodziei dzieł sztuki. Przeszłość dopada go nieubłaganie, gdy okazuje się, że przestępca jest ojcem jego ukochanej sprzed lat. Obaj mężczyźni wkraczają w życie Gabrielle po długim czasie, a ona usiłuje odzyskać i jednego, i drugiego i nie stanąć przed niemożliwym wyborem. Jak zakończy się ta historia?

Nieoczekiwanie! Musicie wiedzieć, że Musso jest mistrzem w konstruowaniu niespodziewanych finałów. „Kim byłbym bez Ciebie?” nie może poszczycić się najbardziej zadziwiającym zakończeniem w dorobku francuskiego pisarza, gdyż przypada ono w udziale „Ponieważ Cię kocham”, niemniej – zaskakuje. Powieść została napisana lekkim stylem, lecz tematy których dotyka bynajmniej nie należą do łatwych. Miłość, przyjaźń, zaufanie… W dzisiejszych czasach trudno jest przedstawić te i im podobne motywy, nie popadając w marysuizm czy banał. Tymczasem Musso umiejętnie lawiruje pomiędzy namiętnościami bohaterów. Każda strona książki przesiąknięta jest emocjami szukającymi ujścia poprzez czytanie zawartych na niej słów. Cała gama emocji towarzyszy nam już od dedykacji aż po spis treści. Postaci nie są płaskie; sprawiają wrażenie realnych, żyjących obok nas ludzi. I chociaż zachowanie Gabrielle względem Martina po wielu latach rozłąki z początku wydawało mi się odrobinę sztuczne, wyjaśniło się ono z biegiem czasu. Akcja powieści rozgrywa się w cudownej scenerii Paryża i San Francisco. Musso kreśli przed czytelnikami zjawiskowe, miejskie krajobrazy w taki sposób, że można wręcz poczuć nocną atmosferę przy muzeum impresjonistów czy silne podmuchy wiatru na Golden Gate Bridge.

Polecam wszystkim łaknącym niebanalnych historii o miłości i nie tylko! Już nie mogę się doczekać kolejnych książek pana Musso: La fille de papier oraz L’appel de l’ange. W takich chwilach żałuję, że moja edukacja języka francuskiego już się zakończyła. A mogłabym przeczytać je w oryginale…

poniedziałek, 13 czerwca 2011

"Bezsenność w Tokio" Marcin Bruczkowski

To była jedna z tych miłości od pierwszego wejrzenia. Trafiłam na nią przez przypadek gdzieś w Internecie. Zerknęłam na okładkę, poczytałam o treści i stwierdziłam, że muszę ją mieć. Zaraz, zaraz, jak to nakład wyczerpany? Trzeba było pisać maile do wydawnictwa i czekać, czekać, czekać, ale bezapelacyjnie było warto!

Jest to poniekąd powieść autobiograficzna, posiadająca też cechy przewodnika i… książki kucharskiej. Autor wspomina w niej swoje najśmieszniejsze, najdziwniejsze gajdzińskie przygody. Bystrym, polskim okiem obserwuje przyzwyczajenia Japończyków, podgląda ich życie codzienne i celebrację świąt. Wplata w tę historię mnóstwo zaskakujących ciekawostek, których nie można znaleźć w typowych informatorach i książkach o kulturze Kraju Kwitnącej Wiśni. Co ważne, nie patrzy na wszystko dookoła z perspektywy turysty, ale stałego mieszkańca, chociaż nie rodowitego Tokijczyka. W miarę możliwości stara się interpretować zachowania napotkanych Japończyków, co jest nie lada wyzwaniem, gdyż jak wiadomo niektóre z nich są tak uroczo absurdalne, że sami Azjaci zapewne dokładnie nie wiedzą, o co chodzi. Pan Marcin sprawnie operuje również japońskimi nazwami, bardzo przydatnymi w razie ewentualnej wyprawy do wyspiarskiego kraju na Dalekim Wschodzie. Okonomiyaki, mansion, pachinko, ryokan? Proszę bardzo! Bruczkowski spędził w Tokio i okolicach całe 10 lat swojego życia, toteż ma o czym opowiadać i ku uciesze czytelników, po prostu to robi.

„Bezsenność…” jest napisana lekkim, przyjemnym stylem; czyta się ją błyskawicznie. Trochę szkoda, że lektura nie może trwać o wiele dłużej. Opisane sytuacje są tak śmieszne i tak ciekawe, iż mogłabym o nich czytać codziennie bez znudzenia. Dodatkowym atutem wydania jest opatrzenie tekstu stosownymi zdjęciami z prywatnego archiwum autora, mapkami, planami, etykietami, dokumentami itd. Cieszą oko i pozwalają lepiej wyobrazić sobie japońską rzeczywistość. Ale to nie koniec atrakcji - wspominałam na początku o książce kucharskiej i oto jest: przepis na okonomiyaki. Zdradzę tylko, że to japoński odpowiednik pizzy. Ja, jako kucharskie beztalencie, nie ośmieliłam się podjąć wyzwania, ale chętnie bym kiedyś spróbowała tego specjału. 

Generalnie polecam wszystkim. Czytelnicy, dla których to „nie te klimaty”, powinni być przynajmniej zadowoleni; miłośnicy Japonii zaś – nie mogłoby być inaczej – zachwyceni. Miałam okazję czytać jeszcze jedną książkę tego autora; niestety nie przypadła mi do gustu tak bardzo jak ta, ale to już temat na osobną recenzję, o którą być może pewnego dnia się pokuszę. Tymczasem jeszcze raz gorąco polecam „Bezsenność w Tokio”!

sobota, 11 czerwca 2011

"Notting Hill" Philip O'Connor

Tej historii chyba nie trzeba nikomu opowiadać, a to za sprawą słynnego obrazu z Julią Roberts i Hugh Grantem w rolach głównych. Piękna gwiazda filmowa plus zupełnie zwyczajny, acz przystojny facet równa się miłość jak z bajki. Czegoż chcieć więcej?

Ano właśnie, dobre pytanie. Autor książki najwyraźniej wyszedł z założenia, że niczego. Czytanie „Notting Hill” było jak przewijanie kolejnych kadrów filmu. Ja naprawdę rozumiem, że ten tekst został napisany „na podstawie scenariusza Richarda Curtisa”, o czym się usilnie przypomina na każdym kroku, ale czy to ma oznaczać po prostu spisanie filmowych dialogów z małymi zmianami i okraszenie ich zdawkowymi opisami, tam gdzie to konieczne? Drobne ingerencje w fabułę też mnie bynajmniej nie zachwyciły (oho, w książce Anna jednak zjadła perliczkę!). Być może jestem nieco surowa, ale mimo niewielkich oczekiwań względem tego tytułu, czuję się bardzo, bardzo rozczarowana.

Mamy tu jednak do czynienia ze zjawiskiem wykraczającym poza jedną tylko pozycję. Nie tak dawno przekonywałam szanowną komisję egzaminacyjną, że porządna adaptacja filmowa nie polega na skrupulatnym odfotografowaniu powieści, gdyż prowadzi to jedynie do powierzchownego odczytania dzieła; konieczny jest akt twórczy, uwypuklenie wątków i postaci istotnych dla problematyki, poszukiwanie ekranowych ekwiwalentów. A jak to się ma do sytuacji odwrotnej – przeniesienia ruchomego obrazu na papier? Trudne pytanie, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Wiem na pewno, że skupienie się na dokładnym odwzorowaniu filmu to nie to, czego oczekują czytelnicy; w ostateczności wyłącznie jedna czytelniczka, czyli ja.

Osobiście, sięgając po tę pozycję, nie miałam pojęcia, czego mogę się spodziewać. Była to moja pierwsza tego typu książka i obawiam się, że ostatnia. Chociaż nie, jeśli wszystkie są schematyczne i nie wnoszą kompletnie żadnych nowych wartości, to się nie obawiam. Wcale a wcale. Zapewne kiedyś spróbuję zatrzeć to niemiłe wrażenie, na razie jednak podziękuję wszelkiej radosnej twórczości opartej na kasiastych, hollywoodzkich produkcjach.

„Notting Hill” może i byłoby dobre na chroniczną nudę, ale istnieje tyle innych, świetnych książek, że tej nie poleciłabym nikomu; chyba że totalnym fanatykom Anny i Williama, ale i Ci mogą poczuć się rozczarowani.

A co Wy myślicie o książkach pisanych na podstawie scenariusza?

środa, 8 czerwca 2011

"Z pokorą i uniżeniem" Amélie Nothomb

Jak ja lubię czytać o Japonii! Dlatego nie mogłam sobie odmówić  niewątpliwej przyjemności nabycia „Z pokorą i uniżeniem” – tak króciutkiej i tak niedrogiej. To moje pierwsze spotkanie z twórczością belgijskiej autorki, która nawiasem mówiąc ma w sobie coś z japońskiego pracoholizmu i perfekcjonizmu (książki wydaje regularnie co rok, codziennie poświęca dokładnie cztery godziny na pisanie…). A może tylko mi się wydaje.

Pan Haneda jest przełożonym pana Omochi, który jest przełożonym pana Saito, który jest przełożonym panny Mori, która jest przełożoną głównej bohaterki, czyli krótko mówiąc Amélie Nothomb we własnej osobie. Cieniutka książeczka opowiada o perypetiach autorki zatrudnionej w dużej japońskiej korporacji. Na kolejne szczeble jej kariery pada blady cień, kiedy pewnego dnia  nieopatrznie zgadza się zaangażować w projekt pomysłu pana Tenshi z innego działu. Od tego momentu zalicza coraz to nowe… awanse. Zadziwiające, do jakiej posady doprowadza ją jedno małe potknięcie.

Mimo że nie znajdziemy tu wartkiej akcji, książka jest w stanie wciągnąć. Naprawdę. Nie na długo, bo kończy się po zaledwie osiemdziesięciu kilku stronach, ale jednak. Ten fakt sprowadza się do przepaści między europejskim a japońskim usposobieniem. Niesamowicie jest poznawać kulturę tak odmienną, z mojego punktu widzenia nawet odrobinę nierealną. Amélie Nothomb serwuje czytelnikom kolejne ciekawostki, nie tracąc przy tym dystansu i humoru, co, zważając na autopsyjny charakter tekstu, musiało być dla pisarki dosyć trudne. Moją uwagę zwróciła też wyrazistość postaci; jedną polubiłam szczególnie – Fubuki. Cóż to za przeurocza osoba! Mam nadzieję, że nigdy nie trafię na taką przełożoną.

Nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła uwagi na jakiś nic nieznaczący szczególik. Otóż udało się ustalić, że „pot Pieta Kramera śmierdział”. Ale nie rozumiem, że to tak wielki fenomen w Tokio. Muszę się temu głębiej przyjrzeć. Japończycy się nie pocą? A może są w posiadaniu super formuły na niezwykle skuteczny dezodorant? Przydałby się jeden na aktualne upały.

Jeśli igraszką losu coś spod pióra Amélie Nothomb wpadnie jeszcze kiedyś w me łapki, to nie omieszkam tego zgłębić, chociaż o ile się orientuję nie wszystkie jej książki traktują o Japonii. To nic. Nie jestem jakoś specjalnie zachwycona, ale spodobał mi się oszczędny styl i zabawne dialogi.  A „Z pokorą i uniżeniem” polecam wszystkim, którzy nie mogą się nadziwić odmiennej mentalności naszych azjatyckich przyjaciół.