wtorek, 26 lipca 2011

"Bale maturalne z piekła"

Nie wydaje Wam się, że ten tytuł jest w jakiś pokrętny sposób niekompletny? Mam ochotę dodać: Bale maturalne z piekła rodem, za każdym razem, kiedy widzę okładkę. Albo jakieś inne słowo, tylko nie wpadłam jeszcze na to, co to by mogło być. Jestem ciekawa, ile czasu zajmie mi przyzwyczajenie się do faktycznego stanu rzeczy. Trzymam właśnie w rękach zbiór opowiadań autorek ponoć najpopularniejszych wśród młodych dziewcząt. Nota na odwrocie szumnie zapowiada fantastyczne opowieści o miłości, „których finał rozegra się na balach maturalnych”. Cóż, odczuwalność atmosfery tej (zazwyczaj) jedynej, wyjątkowej nocy w życiu jest tu bardzo różna, podobnie jak poziom zamieszczonych tekstów.

Antologię otwierają wypociny Stephenie Meyer, znanej szerzej jako autorka słynnego na cały świat „Zmierzchu”. Cóż mogę rzec o jej opowiadaniu? O ile historia Belli i Edwarda jest naiwna, o tyle na opisanie „Piekła na ziemi” brakuje mi słowa dziesięciokrotnie bardziej tchnącego naiwnością. Jak dla mnie – totalne rozczarowanie. Nie to, żebym spodziewała się po niej czegoś specjalnego, ale mimo to… I wcale nie chodzi tu o warsztat pisarski. Twory Meyer czyta się zaskakująco dobrze i szybko, niestety trudno to zauważyć pomiędzy kolejnymi załamywaniami rąk nad fabułą. Opowiadanie zbyt naiwne, zbyt proste, właściwie nieciekawe, zero psychologii postaci, żadnej puenty. (Chociaż i tak „Piekłu na ziemi” sporo brakuje do ostatniej części meyerowskiej tetralogii, mianowicie „Przed świtem”. Tam to w ogóle śmiech na sali, autorka przeszła samą siebie. Ale ja nie o tym…)

Następna w kolejności jest „Córka likwidatora” Meg Cabot. Opowiadanie jest trochę lepsze od poprzedniego, lecz bynajmniej nie bardzo dobre. Nie ma w sobie kompletnie nic odkrywczego. Opiera się w całości na klasycznym schemacie wampira: Dracula, woda święcona, kołki, te sprawy. Jedynym urozmaiceniem jest tytułowy likwidator, który jednak wydaje się być nieco zmodyfikowaną wersją ludzi średniowiecza, ogarniętych żądzą mordu na czarownicach. Takie osobiste spostrzeżenie, być może inni widzą to zupełnie inaczej.

Opowiadanie numer trzy, „Madison Avery i żniwiarz ciemności”, przypadło mi do gustu najmniej, aczkolwiek miało bardzo poważną konkurencję w postaci tekstu pani Meyer. Z Kim Harrison nie spotkałam się nigdy dotąd, podobnie jak z innymi autorkami, nie wliczając dwóch pierwszych. Nie wiedziałam zatem, czego mogę się spodziewać. Zaliczam to w tym przypadku na plus, gdyż od tej pory na dźwięk nazwiska Harrison będę odpowiadać: „Nie, dziękuję”. Do rzeczy! Sam pomysł na opowiadanie jawi mi się jako interesujący i nieoklepany, ale na tym lista zalet się kończy. Główna bohaterka jest niezwykle irytująca, fabuła zaś… hm, fabuła? Odniosłam wrażenie, że to opowiadanie o niczym. Niby jest wypadek, próba uprowadzenia, brawurowa ucieczka, ale coś tu nie grało. Długo zastanawiałam się nad tym, co, i w końcu chyba to rozgryzłam, po uprzednim przekartkowaniu książki. Opowiadanie jest wstępem do powieści „Umarli czasu nie liczą”. Taka mała reklama na rozbudzenie apetytów. Wybacz, droga autorko, ale mnie to nie przekonuje.

„Bukiecik” Lauren Myracle jest jedynym opowiadaniem z tego zbioru, które może wzbudzić lekki dreszcz przechodzący po plecach. Równocześnie jest chyba najmniej związane z atmosferą balu maturalnego. Interesująca legenda wysuszonych kwiatków była miłą odmianą wśród tych wszystkich demonów, aniołów i wampirów. Poza tym opowiadanie charakteryzuje się swoistym klimatem, w który miło było mi się wczuć. Niestety, moją uwagę zwróciły też minusy: głupia i naiwna bohaterka, bardzo impulsywna i pochopna, oraz, bądź co bądź, przewidywalność – krótko po tragedii z wieżą ciśnień wiedziałam już, jakie będzie drugie i trzecie życzenie Frankie.

Całość zamyka opowiadanie Michele Jaffe o niezwykle beznadziejnym tytule „Superdziewczyny nie płaczą”. O, przepraszam, to tłumaczenie jest beznadziejne (ang. Kiss and Tell). Lektura czterech poprzednich tekstów i, oczywiście, tytuł piątego nie nastroiły mnie optymistycznie, jednak to ostatnie opowiadanie okazało się miłą niespodzianką. Mimo że główna bohaterka to Mary Sue w prawie najczystszej postaci, jej historia spodobała mi się najbardziej ze wszystkich. Mimo że jej całuśna towarzyszka działała mi nieco na nerwy, kilka razy nawet się uśmiechnęłam. I w końcu, mimo że akcja może się niektórym wydawać przerysowana i wyolbrzymiona, jeśli miałabym wybrać i polecić komukolwiek jedno opowiadanie ze zbioru „Bale maturalne z piekła rodem”, to właśnie to. Oj, bez „rodem”!

Podsumowując, lektura na jeden raz. Chociaż może kiedyś wrócę do dwóch ostatnich pozycji, kto wie.

6 komentarzy:

  1. Nietypowa lektura, ale gdyby przypadkiem wpadła w moje ręce, to dałabym jej szansę. Czemu nie:)
    Pozdrawiam!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Na pewno nie przeczytam. Nie pałam miłością do historyjek o naiwnych nastolatkach i balach maturalnych (chociaż swój wspominam bardzo dobrze :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wiem jak to jest, że takie pokręcone książki mnie kręcą ;-).

    OdpowiedzUsuń
  4. To książka, którą omijam bardzo szerokim łukiem. Już samo nazwisko Meyer tak mnie w oczy kłuje, że nie mogę przeboleć, kto wydaje pieniądze na jej wypociny? Podziwiam Cię, że dałaś radę przez to przebrnąć i jeszcze zrecenzować! ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. kasandro - racja, nietypowa, sama właściwie nie wiem dlaczego po nią sięgnęłam ;p

    Dosiak - mój bal nie był zły, ale zawsze mam wrażenie, że te w książkach są dużo ciekawsze ;)

    Natula - ;)

    przyjemnostki - to były pierwsze i na pewno ostatnie wypociny Meyer, na które wydałam pieniądze ;p A recenzję pisało mi się zaskakująco łatwo! ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Pani Mayer miała jedną szansę :) Nie będę się więcej katować

    OdpowiedzUsuń