sobota, 30 lipca 2011

"Cyrulik sewilski" Pierre Augustin Caron de Beaumarchais

„(…) poproszę cię, znakomity panie, abyś mnie sądził sam, bez względu na przeszłe, obecne i przyszłe krytyki; wiesz bowiem, iż z profesji gazeciarze są często wrogami pisarzy. Będę miał nawet tę zachłanność, aby cię uprzedzić, iż raz wziąwszy w ręce akta sprawy, czy chcesz, czy nie, musisz bezwarunkowo być mym sędzią, jesteś bowiem moim czytelnikiem.”[i]

Wedle życzenia, monsieur de Beaumarchais.

Hrabia Almawiwa zakochał się w dziewczynie imieniem Rozyna. To dla niej przyjechał z Madrytu do Sewilli i wystaje na ulicy pod jej oknem, roztropnie podając się za ubogiego Lindora. Rozynie grozi ożenek z jej posuniętym w latach opiekunem, Bartolo. Hrabia, upewniwszy się co do uczuć dziewczyny, postanawia nie dopuścić do tych zaślubin. W osiągnięciu celu pomaga mu dawny sługa, Figaro, który obecnie świadczy usługi rywalowi Almawiwy. Cała heca prowadzi do dość przewidywalnego, acz bardzo ciekawego zakończenia. Nie na darmo podtytuł dramatu brzmi „Daremna przezorność”!

Nie mam dużego doświadczenia z francuskimi komediami. Jedyną, jaką sobie w tej chwili przypominam, jest „Świętoszek” Moliera, notabene godny polecenia. Trudno jest mi zatem stwierdzić, czy „Cyrulik…” to tylko utwór jakich wiele. Niemniej jest na tyle zabawny, że z chęcią wybrałabym się kiedyś na przedstawienie teatralne. Mamy tu do czynienia z trzema rodzajami komizmu: słowa, sytuacji i postaci. (Nauka w liceum nie poszła na marne!) Oto mała próbka pierwszego z nich:

Głowa trzęsąca, pałka goła,
Oczy wypukłe, niby u woła,
Szyja na bakier, krzywa łopatka,
Kibić zręczna jak u niedźwiadka,
Gęba dziobata, mina tępa.
Nos zakrzywiony, jak u sępa,
Nogi skręcone i koszlawe,
Głos oburkliwy, suknie wszawe;
Postać stworzona do amorów:
Słowem – to brylant wszechdoktorów![ii]

Na uwagę zasługuje również fabuła. Pozornie jest to historia na wskroś banalna, powiedziałabym nawet: rodem z telenoweli. W rzeczywistości spotykamy się tu z humorystyczną intrygą i kłamstwami szytymi naprawdę cienkimi nićmi, na które jednak dają się nabrać niektórzy bohaterowie. Przesympatyczną postacią jest tytułowy cyrulik Figaro. Jeśli tylko będę miała okazję, na pewno wybiorę się na jego „Wesele…”. Świetnie nakreślony został również Bartolo, on z kolei jako czarny charakter.

Kto z Was w ciągu ostatnich trzech lat dobrowolnie przeczytał jakikolwiek dramat? Mam wrażenie, że w ogóle się tego nie praktykuje, nie wliczając szkoły i lektur obowiązkowych. To rodzaj nietypowy jak na dzisiejsze czasy i odchodzący w zapomnienie. Szkoda, bo niektóre utwory naprawdę zasługują na większą uwagę. Jedne mniej, drugie bardziej, ale jednak. Dlatego z całym rozmysłem polecam „Cyrulika sewilskiego”.

A na sam koniec coś, z czym ta sztuka będzie mi się kojarzyć po wsze czasy ;)




[i] Pierre Augustin Caron de Beaumarchais, „Cyrulik sewilski”, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2003, Umiarkowany list o upadku i krytyce „Cyrulika sewilskiego”, str. 30
[ii] tamże, str. 87

piątek, 29 lipca 2011

"500 000 opowieści o miłości" Cuca Canals

Bodaj najgorszym minusem dla książki jest to, kiedy po lekturze nie ma się nic do powiedzenia. Żadnych zachwytów, refleksji, wzruszeń ani też tych negatywnych emocji – zniesmaczonej miny, bluzgania, że tandeta, że nuda. Jest się po prostu kompletnie obojętnym. Obawiam się, iż właśnie taką książkę przyszło mi przeczytać. I mimo tego, że właściwie nie ma o czym mówić, spróbuję coś na jej temat naskrobać.

Główną bohaterką jest Andrea Rolnik. Pewnego razu, podczas rozwieszania prania, wiatr porywa jej biały stanik i zanosi go do stóp Czarnego Wulkanu, konkretnie prosto w ręce tajemniczego Maurycego. Dziewczyna oczywiście pędzi za zgubą i w końcu ją dogania. Młodzi zamieniają ze sobą cztery zdania (dosłownie!), po czym porzucają mało istotną konwersację na rzecz namiętnej miłości. Rozstają się z przyrzeczeniem niewspominania nikomu o tym, co zaszło. Zakochana pierwszy raz w życiu Andrea, pod wpływem chwili wykonuje telefon do radia i przekonuje słuchaczy audycji, że warto szukać miłości. Los chciał, iż apel dziewczyny zostaje usłyszany przez producenta telewizyjnego, który upatruje w niej szansy na zwiększenie oglądalności swego programu. W ciągu kilku tygodni Andrea z biednej, skromnej dziewuszki przeistacza się w celebrytkę, której historia wzrusza miliony i jest niedoścignionym wzorem romansu idealnego.

Jak widać (a jeśli nie, to trudno, ale więcej szczegółów nie zdradzę) historia opowiedziana przez Cucę Canals jest niebanalna. Po dłuższym zastanowieniu do plusów zaliczyłam też ukazanie siły i roli mediów w życiu zwykłych ludzi oraz kilka całkiem zgrabnych metafor. Patrząc całościowo, brakuje mi jednak tego czegoś. Chciałabym powiedzieć, że autorka ma potencjał, ale nie jestem do końca przekonana. Musiałabym sięgnąć po resztę jej twórczości, ale przed tym z kolei powstrzymuje mnie lektura „500 000 opowieści o miłości”. Na samym końcu mojego wydania jest zamieszczony (to dopiero dziwne!) spis wszystkich liter zawartych w tekście. Nie wiem, co mam o tym myśleć, nie wiem, czy przekazuję Wam to, co chciałam, bo właściwie zaraz po przeczytaniu nic mi się nie nasuwało. Książka krótka – może to plus, może minus, w zależności od postrzegania lektury – może chociaż ta jedna informacja pomoże Wam podjąć decyzję.

Raz myślę, że mi się podobała, innym razem twierdzę, że nie. Niestety nie są to TE skrajne emocje, które dopadają nas nieraz podczas spotkania z wyśmienitą literaturą, a jedynie taki sobie przelotny koncept. Nie polecam, nie odradzam, ot co.

wtorek, 26 lipca 2011

"Bale maturalne z piekła"

Nie wydaje Wam się, że ten tytuł jest w jakiś pokrętny sposób niekompletny? Mam ochotę dodać: Bale maturalne z piekła rodem, za każdym razem, kiedy widzę okładkę. Albo jakieś inne słowo, tylko nie wpadłam jeszcze na to, co to by mogło być. Jestem ciekawa, ile czasu zajmie mi przyzwyczajenie się do faktycznego stanu rzeczy. Trzymam właśnie w rękach zbiór opowiadań autorek ponoć najpopularniejszych wśród młodych dziewcząt. Nota na odwrocie szumnie zapowiada fantastyczne opowieści o miłości, „których finał rozegra się na balach maturalnych”. Cóż, odczuwalność atmosfery tej (zazwyczaj) jedynej, wyjątkowej nocy w życiu jest tu bardzo różna, podobnie jak poziom zamieszczonych tekstów.

Antologię otwierają wypociny Stephenie Meyer, znanej szerzej jako autorka słynnego na cały świat „Zmierzchu”. Cóż mogę rzec o jej opowiadaniu? O ile historia Belli i Edwarda jest naiwna, o tyle na opisanie „Piekła na ziemi” brakuje mi słowa dziesięciokrotnie bardziej tchnącego naiwnością. Jak dla mnie – totalne rozczarowanie. Nie to, żebym spodziewała się po niej czegoś specjalnego, ale mimo to… I wcale nie chodzi tu o warsztat pisarski. Twory Meyer czyta się zaskakująco dobrze i szybko, niestety trudno to zauważyć pomiędzy kolejnymi załamywaniami rąk nad fabułą. Opowiadanie zbyt naiwne, zbyt proste, właściwie nieciekawe, zero psychologii postaci, żadnej puenty. (Chociaż i tak „Piekłu na ziemi” sporo brakuje do ostatniej części meyerowskiej tetralogii, mianowicie „Przed świtem”. Tam to w ogóle śmiech na sali, autorka przeszła samą siebie. Ale ja nie o tym…)

Następna w kolejności jest „Córka likwidatora” Meg Cabot. Opowiadanie jest trochę lepsze od poprzedniego, lecz bynajmniej nie bardzo dobre. Nie ma w sobie kompletnie nic odkrywczego. Opiera się w całości na klasycznym schemacie wampira: Dracula, woda święcona, kołki, te sprawy. Jedynym urozmaiceniem jest tytułowy likwidator, który jednak wydaje się być nieco zmodyfikowaną wersją ludzi średniowiecza, ogarniętych żądzą mordu na czarownicach. Takie osobiste spostrzeżenie, być może inni widzą to zupełnie inaczej.

Opowiadanie numer trzy, „Madison Avery i żniwiarz ciemności”, przypadło mi do gustu najmniej, aczkolwiek miało bardzo poważną konkurencję w postaci tekstu pani Meyer. Z Kim Harrison nie spotkałam się nigdy dotąd, podobnie jak z innymi autorkami, nie wliczając dwóch pierwszych. Nie wiedziałam zatem, czego mogę się spodziewać. Zaliczam to w tym przypadku na plus, gdyż od tej pory na dźwięk nazwiska Harrison będę odpowiadać: „Nie, dziękuję”. Do rzeczy! Sam pomysł na opowiadanie jawi mi się jako interesujący i nieoklepany, ale na tym lista zalet się kończy. Główna bohaterka jest niezwykle irytująca, fabuła zaś… hm, fabuła? Odniosłam wrażenie, że to opowiadanie o niczym. Niby jest wypadek, próba uprowadzenia, brawurowa ucieczka, ale coś tu nie grało. Długo zastanawiałam się nad tym, co, i w końcu chyba to rozgryzłam, po uprzednim przekartkowaniu książki. Opowiadanie jest wstępem do powieści „Umarli czasu nie liczą”. Taka mała reklama na rozbudzenie apetytów. Wybacz, droga autorko, ale mnie to nie przekonuje.

„Bukiecik” Lauren Myracle jest jedynym opowiadaniem z tego zbioru, które może wzbudzić lekki dreszcz przechodzący po plecach. Równocześnie jest chyba najmniej związane z atmosferą balu maturalnego. Interesująca legenda wysuszonych kwiatków była miłą odmianą wśród tych wszystkich demonów, aniołów i wampirów. Poza tym opowiadanie charakteryzuje się swoistym klimatem, w który miło było mi się wczuć. Niestety, moją uwagę zwróciły też minusy: głupia i naiwna bohaterka, bardzo impulsywna i pochopna, oraz, bądź co bądź, przewidywalność – krótko po tragedii z wieżą ciśnień wiedziałam już, jakie będzie drugie i trzecie życzenie Frankie.

Całość zamyka opowiadanie Michele Jaffe o niezwykle beznadziejnym tytule „Superdziewczyny nie płaczą”. O, przepraszam, to tłumaczenie jest beznadziejne (ang. Kiss and Tell). Lektura czterech poprzednich tekstów i, oczywiście, tytuł piątego nie nastroiły mnie optymistycznie, jednak to ostatnie opowiadanie okazało się miłą niespodzianką. Mimo że główna bohaterka to Mary Sue w prawie najczystszej postaci, jej historia spodobała mi się najbardziej ze wszystkich. Mimo że jej całuśna towarzyszka działała mi nieco na nerwy, kilka razy nawet się uśmiechnęłam. I w końcu, mimo że akcja może się niektórym wydawać przerysowana i wyolbrzymiona, jeśli miałabym wybrać i polecić komukolwiek jedno opowiadanie ze zbioru „Bale maturalne z piekła rodem”, to właśnie to. Oj, bez „rodem”!

Podsumowując, lektura na jeden raz. Chociaż może kiedyś wrócę do dwóch ostatnich pozycji, kto wie.

piątek, 22 lipca 2011

"Wielki Gatsby" Francis Scott Fitzgerald

Jak to jest z tym amerykańskim snem? Jednym się ziszcza, innym zupełnie na odwrót los rzuca same kłody pod nogi. O takiej niesprawiedliwości losu dotkliwie przekonał się bohater, o którym dzisiaj napiszę.

Narratorem opowieści jest Nick Carraway, mieszkający w niepozornym domku, sąsiadującym z rozległą posiadłością Jaya Gatsby’ego na Long Island. Tytułowy bohater dorobił się dużych pieniędzy, zakupił nieruchomości za miastem i teraz pozwala sobie na wydawanie w swej siedzibie wystawnych przyjęć. Na pierwszy rzut oka niczego mu nie brakuje, jednak wnikliwy obserwator jest w stanie stwierdzić, że w jego życiu nie ma – po prostu – miłości. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana, Gatsby bowiem pielęgnuje w swym sercu wspomnienie jedynej kobiety, jaką kiedykolwiek kochał. Po latach rozłąki postanawia to uczucie odzyskać.

Od razu przyczepię się do narratora – właściwie jedyne co mi w nim nie pasuje to to, że uczynienie nim sąsiada Gatsby’ego pozbawia treść przemyśleń i odczuć tytułowej postaci. O ileż bardziej nacechowana emocjami byłaby ta książka, gdyby to Jay opowiadał tę historię. Z drugiej strony czasami takie obiektywne spojrzenie na sytuację z perspektywy niezależnego (chociaż nie do końca) obserwatora może wnieść dużo więcej wartości niż punkty widzenia bezpośrednio zainteresowanych. Nie wiadomo, jak książka udałaby się panu Fitgeraldowi, gdyby narratorem był kto inny. Pozostawię zatem tę kwestię do Waszej osobistej oceny.

Jestem odrobinę rozczarowana, bo, sama nie wiem na jakiej podstawie, liczyłam na prawdziwą bombę, tymczasem otrzymałam „zaledwie”  bardzo dobrą powieść. Mimo usilnych starań nie polubiłam bohaterów, nie są tak wyraziści, jak sobie wymarzyłam. Dopiero końcówka książki wzbudziła we mnie jakieś większe przywiązanie do niektórych postaci.

Wśród tego całego narzekania należy powiedzieć, że w gruncie rzeczy „Wielki Gatsby” to bardzo przyzwoity kawałek sztuki. Świetnie ukazany kult pieniądza, pogoń za karierą, rzeczami materialnymi, obłuda i niewierność w związku. Wszystko to w realiach początku XX wieku i wspaniałej scenerii Long Island. Ponadczasowa – to słowo, które najlepiej oddaje charakter powieści. Fitzgerald dobitnie uświadomił mi gorzką prawdę, o której nie wszyscy wiedzą lub nie chcą jej do siebie dopuścić – zakochujemy się nie w osobie, ale w naszym wyobrażeniu o niej. Ta konkluzja dała mi do myślenia na dłuższy czas.

Nie wiem, czy polecam. Chociaż chyba tak, powinno się znać takie klasyki. Wypada samemu przekonać się co i jak. Toteż, choć nie gorąco, serdecznie ani z całego serca, zachęcam do lektury.

czwartek, 21 lipca 2011

One Lovely Blog Award

Ostatnio gdzie nie spojrzę, to widzę tę nazwę. Muszę powiedzieć, że jest to nieco irytujące. Niemniej otrzymałam nominację i wypadałoby się jakoś do niej ustosunkować. Za wyróżnienie dziękuję Wanilii, choć jest ono dla mnie zgoła niezrozumiałe ;)

Śladem kilku blogerów/blogerek postanowiłam nie przyłączać się do zabawy. Urzęduję tu od niedawna i trudno jest mi wybrać blogi, które cenię najbardziej w aż takiej ilości, jaką zakładają zasady łańcuszka. Poza tym staram się zaznaczać swoje uznanie dla właścicielek tych blogów, które odwiedzam regularnie, poprzez obserwowanie, komentowanie i aktywne uczestniczenie w życiu ich wirtualnych dzieci. Tuszę, iż mój szacunek zostaje zauważony. Okazja do zwierzeń mam nadzieję jeszcze się trafi, tymczasem zachowam swoje sekrety dla siebie ;) Pozdrawiam wszystkich gorąco w to niezbyt słoneczne lato!

wtorek, 19 lipca 2011

"Kraina Chichów" Jonathan Carroll

Sięgnęłam po Carrolla, gdyż intrygował mnie tytuł – „Kraina Chichów”. Przedtem nie czytałam żadnych opisów fabuły ani nic z tych rzeczy. Tylko ja i ten tytuł. No i ogromny znak zapytania wiszący w powietrzu.

Tomasz Abbey jest synem sławnego człowieka, nauczycielem angielskiego i wielkim wielbicielem prozy Marshalla France’a. Pewnego dnia uświadamia sobie, że ma już dość nudnego, monotonnego życia. Bierze urlop, pakuje manatki i w towarzystwie poznanej niedawno Saxony wyrusza do Galen – miasteczka, w którym za życia osiedlił się jego największy idol. Tomasz ma zamiar napisać autoryzowaną biografię France’a, co nawet dla tak zagorzałego fana może nie być takie proste. Córka pisarza, Anna, odprawiała wszystkich wcześniejszych potencjalnych biografów z kwitkiem. Czy w przypadku Tomasza będzie inaczej?

Muszę przyznać, że czytanie tak „na czysto” bardzo mi się spodobało, chociaż nie wiem do końca, czy to zasługa samego sposobu pochłaniania książki, czy może raczej genialnej intrygi, jaką zaserwował mi pan Carroll. Fabuła „Krainy Chichów” jest dopracowana w najmniejszych szczegółach. Na uwagę zasługuje znakomicie używana i konstruowana retardacja. Autor podaje nam coraz to nowsze elementy układanki; z każdym kolejnym czytelnik ma wrażenie, że uchwycił misterny zamysł pisarza. Jednak po otrzymaniu następnej wskazówki jest zmuszony zmienić zdanie, i tak aż do zakończenia, które jest ostateczną niespodzianką, tak skomplikowaną w całej swej prostocie. I bynajmniej nie zaspokaja całej ciekawości czytelnika, o nie.

Styl Carrolla nie jest wymuszenie poetycki, ani wymuskany, ani naiwny. Raczej sympatyczny, rzetelny i naturalny. Powinien przypaść do gustu nawet najbardziej wybrednym. Tak samo jak bohaterowie, bowiem „wszystkie jego postacie były takie nowe, a z chwilą, kiedy się je poznało, człowiek nie mógł pojąć, że sobie dotąd bez nich radził w życiu.”[i] Carroll stworzył też niezwykłą atmosferę panującą w Galen, atmosferę wspólnoty zżytej ze sobą bardziej niż zwykła, typowa społeczność. Wynika to z faktu, że mieszkańcy tego miasteczka nie są tacy jak inni, podobni im prowincjusze, co jest znakomicie oddane w treści. Skrywają niejedną tajemnicę i strzegą swoich sekretów, a wszystko to składa się na błyskotliwą machinację. Do teraz jeszcze nie mogę wyjść z małego szoku. Zachęcam do doświadczenia tego stanu.

„Krainę Chichów” zaliczam w poczet swoich ulubionych książek. Po tej lekturze zwykły latawiec nigdy już nie będzie tylko latawcem. To samo tyczy się bulterierów. Bardzo, bardzo polecam!


[i] Jonathan Carroll, „Kraina Chichów”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2010, str. 17

wtorek, 12 lipca 2011

"Bezduszna" Gail Carriger

O tej książce sporo się naczytałam, zanim sama po nią sięgnęłam. Co wyczytałam? Same pozytywne recenzje. Już po lekturze mogę stwierdzić, iż nie napiszę nic oryginalnego, gdyż moja opinia o debiutanckiej powieści pani Carriger znacznie pokrywa się z innymi.

Alexia Tarabotti bynajmniej nie pretenduje do miana kobiecego ideału londyńskiej socjety. Kilka drobnych mankamentów dyskwalifikuje ją w tej kwestii: śniada cera, duży nos, stosunkowo obfite kształty, włoskie korzenie, absurdalnie pojmowane staropanieństwo i tytułowa bezduszność, aczkolwiek akurat o tej ostatniej przypadłości wiedzą tylko nieliczni. Na pewnym nieciekawym przyjęciu, na którym podano skandalicznie mało jedzenia, Alexia zostaje zaatakowana przez nieobytego, bezczelnego i, szczyt prostactwa!, sepleniącego wampira. Zuchwalec, na nieszczęście dla niego, nie był stosownie poinformowany o niezwykle rzadkim atrybucie niedoszłej ofiary, co zakończyło się morderstwem zgoła nieplanowanym. Aparatura rządowa w osobie dość świeżo upieczonego hrabiego Woolsey, Conalla Maccona, wszczyna gruntowne śledztwo w sprawie niewychowanego wampira. Wszystko wskazuje na to, że delikwent nie należał do żadnego miejscowego ula. Fakt ten, ze wszech miar absorbujący, wzbudza niepokój zarówno lorda Maccona, jak i samej Alexi. Bohaterowie zostają wplątani w osobliwą intrygę, która zbliży ich do siebie bardziej niżby ktokolwiek mógł przypuszczać.

Wilkołaki, wampiry, duchy – to wszystko już przecież było. Ale nie w realiach mojej ukochanej, wiktoriańskiej Anglii! Dworskie maniery, etykieta, wynalazki, w tym fascynujące sterowce, cudowne stroje… Czasami łapię się na myśli, że w wyniku czyjegoś niedopatrzenia urodziłam się w nieodpowiednich czasach. Tą smutną konstatację rekompensuję sobie czytaniem książek, których akcja osadzona jest na dziewiętnastowiecznych Wyspach Brytyjskich. „Bezduszna” tchnęła w ten okres nieco zbawiennej świeżości. Zresztą nie tylko w niego, bo i w cały gatunek paranormali, w których wampiry i wilkołaki występują w rolach głównych.

Muszę koniecznie wspomnieć o doskonałym humorze i ciętych językach bohaterów. Niektóre fragmenty doprowadziły mnie do łez radości, moich rodziców zaś zapewne do daleko idących wniosków, kiedy patrzyli, jak śmiałam się do kartek. Cóż, nie może być chyba lepszej rekomendacji dla książki, niż uporczywe czytanie bez względu na ryzyko ujścia za… specyficzne indywiduum. Gail Carriger pisze zachwycającym, stylizowanym językiem, niepozbawionym nuty sarkazmu, ironii ani też błyskotliwego dowcipu. Jej warsztat ujął mnie już od kilku pierwszych stron, później natomiast było tylko lepiej. Bohaterowie są wyraziści i wzbudzają niebywałą sympatię, pomimo swoich, w niektórych przypadkach licznych, przywar.

Polecam, polecam, polecam! Oficjalnie zostaję fanką cyklu. Nie ma takiej siły, która powstrzymałaby mnie przed przeczytaniem kolejnych części Protektoratu Parasola!

poniedziałek, 11 lipca 2011

"Książę Mgły" Carlos Ruiz Zafón

Debiutancką powieść hiszpańskiego pisarza dosłownie połknęłam za jednym zamachem, nie zważając na upływający wokół mnie czas. Jest to czwarta książka w dorobku autora, która wpadła mi w ręce, więc wiedziałam mniej więcej, czego mogę się spodziewać. Nie zawiodłam się. I mimo że pozycja ta wypada nieco blado przy takim „Cieniu wiatru”, jest warta każdej poświęconej na nią minuty.

Rodzina Carverów, powodowana rozszalałą na świecie wojną, przeprowadza się do małego miasteczka nad oceanem. Ojciec rodziny wierzy, że w nowym miejscu zamieszkania jego bliscy odnajdą spokój i szczęście. Niedługo po przeprowadzce trzynastoletni Max, jedyny syn z trojga dzieci Carverów, poznaje nieco starszego od siebie Rolanda i niemal od razu znajduje w nim przyjaciela. Chłopcy i starsza siostra Maxa, Alicja, spędzają razem dużo czasu i szybko zauważają, że wokół nich dzieje się coś dziwnego. Aby wyjaśnić tajemnicze wydarzenia, postanawiają porozmawiać z dziadkiem Rolanda, starym latarnikiem Victorem Krayem, który wydaje się być jedyną osobą, mogącą rzucić nieco światła na zaistniałą sytuację. Zaspokojenie ciekawości dzieciaków będzie dopiero początkiem przygody.

Wydaje mi się, że zaczynam dostrzegać pewien schemat w konstrukcjach powieści Carlosa Ruiz Zafóna, jednak jest on na tyle subtelny, że nie można pisarzowi zarzucić monotonii czy też zblazowania. Wręcz przeciwnie, fabuła „Księcia Mgły” wciągnęła mnie bez reszty, co skądinąd napisałam już we wstępie (i wyszło na to, że to ja się powtarzam). Nie wiem, dlaczego, ale zakończenie totalnie mnie zaskoczyło. Podświadomie od samego początku zakładałam zupełnie inną wersję, a tu proszę. Bardzo polubiłam wszystkich bohaterów, może z wyjątkiem starego Victora Kraya, który jawi mi się jako, co tu dużo mówić, nieudacznik i tak właściwie nie rozumiem, dlaczego nie wypełnił powierzonego mu zadania, a historia miała taki, a nie inny, finał. Ale to tylko takie moje drobne odczucie. Chciałabym jeszcze napisać, co zapewne zabrzmi dziwnie, że cieszę się, iż najmłodszej z rodzeństwa, ośmioletniej Irinie, przypadł na czas akcji w udziale właśnie taki los. Nie wynika to z mojej awersji do małych dzieci, bo na ogół lubię dzieci (jeśli są ładne, grzeczne i nie gryzą, jak to mówi moja koleżanka), ale z niechęci do czytania o nich. Wolę bohaterów dojrzałych, z jakimś bagażem doświadczeń i emocji, dlatego unikam postaci niezaliczających się przynajmniej do nastolatków – to chyba jakieś zboczenie z liceum, mniejsza z tym.

Powieść została zaliczona do literatury młodzieżowej, jednakże, zgodnie z nadzieją autora wyrażoną we wstępie do „Księcia Mgły”, powinna się spodobać czytelnikowi w każdym wieku. Życzę sobie więcej takich książek! Polecam ją zatem każdemu, niezależnie od tego, jak staro się czuje. W końcu w każdym dorosłym jest coś z dziecka ;)

niedziela, 10 lipca 2011

"Sto lat samotności" Gabriel García Márquez

„Sto lat samotności” to pierwsza książka Márqueza, jaką miałam przyjemność czytać. Z racji tego, iż jest to autor powszechnie znany i szanowany, a chyba nie przesadzę nawet mówiąc też - uwielbiany, postawiłam mu bardzo wysoką poprzeczkę. Niestety, nie do końca udało się ją przeskoczyć, niemniej lektura „Stu lat samotności” była niezwykłą czytelniczą ucztą.

Losy poszczególnych członków rodziny Buendia na przestrzeni całego wieku składają się na niesamowitą opowieść, pełną zaskakujących zdarzeń i głębokich emocji. Opowieść niebanalną i niepowtarzalną, choć chyba nie do końca można ją przypisać samemu Márquezowi, gdyż historię owego rodu znał on już od dzieciństwa z przekazu swoich dziadków. Nie umniejsza to w żadnym razie jego zasług w zebraniu i spisaniu tych podań, a nie wątpię, że ubarwił całość również swoimi pomysłami. Nie będę streszczać, relacjonować ani nic z tych rzeczy, bo mam wrażenie, że w przypadku „Stu lat samotności” byłoby to bezcelowe. Zachęcam natomiast do samodzielnego zapoznania się z treścią!

Gabriel García Márquez snuje opowieść pozbawioną wartkiej akcji, aczkolwiek wciągającą bardziej niż niejedna książka, w której fabuła pędzi na łeb na szyję. Nie można jednak powiedzieć, że wiele się tu nie dzieje, bo to nieprawda. Z początku zagłębiłam się w historię Buendiów bez reszty. Mój zapał został nieco ostudzony przez fragmenty opisujące szeroko pojętą rzeczywistość wojenno - rewolucyjną. Nie lubię takiej tematyki, nudzi mnie, męczy, ciężko mi przez nią przebrnąć. Na tamtym etapie pomyślałam: „To ma być ten słynny Márquez?” Teraz właściwie zastanawiam się, jak w ogóle taki gorzki sąd mógł powstać w mojej głowie. Dalsze dzieje rodziny pochłonęłam już dużo szybciej, a ten przykry incydent zbrojny okazał się tylko chwilą w wieczności.

Nie sposób nie wspomnieć o zamieszaniu z drzewem genealogicznym. Ciągle powtarzające się imiona do spółki z moim wrodzonym roztrzepaniem dały mi nieźle popalić. Nie raz po powtórnym podjęciu wątku musiałam chwilę zatrzymywać się nad tekstem i zastanawiać, kto to właściwie jest i czyim jest dzieckiem. Bo w tej książce powiązania rodzinne są niezwykle ważne, są kluczem do całej historii.

http://pl.wikipedia.org

Realizm magiczny ma w sobie coś magnetyzującego. Te wszystkie elementy fantastyczne, alchemia, latające dywany… Od zawsze byłam i jestem zwolenniczką odrobiny magii w codziennym życiu, dlatego styl Márqueza bardzo przypadł mi do gustu. A te jego liczne zdania wielokrotnie złożone po prostu uwielbiam! Polecam wszystkim „Sto lat samotności” choćby dla samego artystycznego kunsztu. Lecz jeśli to Was nie przekonuje, dorzućcie do tego jeszcze nietuzinkową historię, wielopłaszczyznowych bohaterów i intensywne emocje. I jak?

środa, 6 lipca 2011

"1Q84, tom 1" Haruki Murakami

„Czas może się posuwać, przybierając nieregularne kształty. Sam w sobie jest z natury równomierny, ale kiedy zostaje zużyty, zmienia się w coś nieregularnego.”

Specjalistką od Murakamiego nie jestem, bo na dobrą sprawę to dopiero moja druga książka jego autorstwa, zaraz po „Na południe od granicy, na zachód od słońca.” Wątpię nawet, czy w ogóle można tytułować się „specjalistą od Murakamiego.” Jest to pisarz tak specyficzny i, rzekłabym, nieobliczalny, że nigdy nie wiadomo, co nowego i ciekawego przyjdzie mu do głowy, ani tym bardziej w jaki sposób zaprezentuje to czytelnikom. I chociaż nie można go zgłębić, można zostać przez niego oczarowanym.

Narracja jest prowadzona na przemian z punktu widzenia dwójki głównych bohaterów. On – Tengo – zajmuje się wykładaniem matematyki, w wolnych chwilach zaś próbuje swoich sił w pisarstwie. Ona – Aomame – z reguły jest instruktorką sztuk walki, tylko czasami przywdziewa maskę bezwzględnego zabójcy. Oboje znali się w dzieciństwie. W ich poukładanym świecie zaczynają się dziać przedziwne rzeczy. Tengo zostaje nagle wplątany w wydawnicze szachrajstwo, codzienność tajemniczej Fukaeri, działalność sekty i historię z Little People. Aomame zaczyna czuć się nie na miejscu w otaczającej rzeczywistości, a jej przeczucie jakby potwierdza się, kiedy zauważa na niebie dwa księżyce. Wszystko wskazuje na to, że bohaterowie spotkają się ponownie.

Nie powiem już nic więcej, nie chcę zdradzać intrygujących szczegółów. Zapewniam od razu, że warto sięgnąć po tę książkę. Fabuła jest, szczerze mówiąc, nieco rozwlekła, jakby nic się nie działo, jednak pierwszy tom to z pewnością dopiero wprowadzenie do fascynującej historii, w dodatku wprowadzenie, które bynajmniej nie nudzi. Nie wiem, jak Murakami to robi, że wciąga czytelnika do wykreowanego świata bez jakichkolwiek trudności. On po prostu opowiada, ale w taki sposób, iż nie można się oderwać od jego prozy. Stworzył wielowymiarowych bohaterów, nadał im wygląd i tchnął w nich dusze. To zabrzmi banalnie, ale czuję się, jakbym ich znała od zawsze. Ponadto Murakami ma taki sympatyczny styl, wciąga w historię, jednocześnie odwracając uwagę od przewracanych kartek, więc ani się obejrzałam, a już połowę pierwszego tomu miałam za sobą. Pomysł z dwoma księżycami idealnie trafił w moje gusta. Czasami myślę sobie, jak fantastycznie byłoby móc dalej wierzyć, że księżycowy królik piecze tam te swoje ryżowe ciasteczka.

„1Q84” to książka specyficzna, co zauważy każdy, i niesamowita, co już może niektórym umknąć. Na pewno warto samemu przeczytać i wydać opinię – póki co tom pierwszy, a jak dobrze pójdzie, to również dwa kolejne. Osobiście nie wyobrażam sobie, żeby porzucić tę historię w takim momencie, właściwie to w żadnym momencie. Kiedy już raz zaczniesz czytać, nie spoczniesz, dopóki nie poznasz zakończenia. Wiem na pewno, że fanką Janáčka i jego Sinfonietty nie będę, ale trylogii japońskiego pisarza – absolutnie.


poniedziałek, 4 lipca 2011

"Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" Mario Vargas Llosa

Kiedy Mario Vargas Llosa otrzymał Literacką Nagrodę Nobla, w szkolnej bibliotece stało się coś, czego jeszcze nigdy tam nie widziałam. W którymś miejscu powieszono plakat, obwieszczający tę radosną nowinę, na specjalnym stoliku zorganizowano jakąś wystawkę poświęconą autorowi, a jego książki zostały ustawione na pierwszym planie na najatrakcyjniejszych półkach. Nie przypominam sobie, żeby jakiś wcześniejszy noblista wywołał takie zamieszanie. Z tej właśnie okazji, już wtedy postanowiłam sięgnąć po książkę pióra Llosy, ale jakoś… nie było czasu? Dopiero w tym jakże miłym okresie wakacyjnym, w oczekiwaniu na wyniki procesu rekrutacji, zabrałam się za pozycję o niezwykle kuszącym tytule, mianowicie „Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki.”

Jest to historia miłości niezwykle trudnej, niszczącej i, jakkolwiek na nią nie patrzeć, nieodwzajemnionej. Nasz bohater, Ricardo Somocurcio, wpadł po uszy już jako nastolatek - zakochał się w pięknej i przebiegłej Chilijeczce imieniem Lily. Razem z jej siostrą Lucy i innymi znajomymi spędzają gorące lato w Peru. W wyniku niefortunnego splotu wydarzeń, dziewczyna znika z dzielnicy Miraflores i tym samym z życia Ricardo… przynajmniej na jakiś czas. Będzie powracać i nawiedzać jego z grubsza poukładany żywot niczym (nie)chciany sen. Będzie odznaczać piętno toksycznego uczucia na beznadziejnie zaślepionym bohaterze. Nie będzie miała litości. A jemu nie będzie dane zaznać spokoju.

Szczerze mówiąc, spodziewałam się po tej książce odrobinę czego innego, ale to co mi zaserwowano, w żadnym wypadku nie jest rozczarowujące. Bez problemu odczułam siłę destrukcyjnej miłości, niemożliwej do spełnienia z pewnych do bólu prozaicznych powodów. Lektura pozostawiła we mnie burzę emocji, z którymi jak na razie nie mogę dojść do ładu. Uświadomiłam sobie, jak wielką władzę nad mężczyzną ma stosownie umotywowana, zuchwała kobieta. Kobieta w ogóle, czyli poniekąd ja także. Jak z każdą władzą, również i z tą nieodłącznie związana jest odpowiedzialność - a z nią bywa różnie. Gorąco zachęcam, byście sami zgłębili tę kwestię podczas czytania „Szelmostw…”.

Niezmiernie podoba mi się styl autora. Taki lekki, a zarazem niepozostawiający wątpliwości, że mamy do czynienia z wielkim pisarstwem. Llosa umiejętnie wplata w treść zagadnienia, których na ogół unikam, między innymi wątki polityczne. Jednak w tym przypadku daty i fakty są jakby rzucane mimochodem, a nawet, co dla mnie niepojęte, ciekawe. Wyjątkowo absorbujące są fragmenty opisujące życie postaci stojących względnie z boku całej historii. Moją ulubioną jest Juan Barreto. Zgadzam się, że zdrobnienia pokroju „piersiątek” i „ciałka”, zwłaszcza w odniesieniu do pięćdziesięcioletniej kobiety, odrobinę irytują, jednak nie są znowu tak liczne, by dłużej się nad tym rozwodzić. Miło zaskoczyła mnie szczypta prawdy o dawnym życiu niegrzecznej dziewczynki. Nie wiem dlaczego, ale za każdym razem, kiedy czytam o takich tajemniczych kobietach bez przeszłości i bez najmniejszego wytłumaczenia ich postępowania, chociaż maleńkiego, mam wrażenie, że autor sam dobrze nie wiedział, co począć z taką bidulką. Tak było przy „Na południe od granicy, na zachód od słońca” Murakamiego. Ale nie tym razem. I właściwie jedyne, co mi się nie podobało, to zakończenie, ale gdzieś w głębi wiem, że było jedynym słusznym zwieńczeniem tej historii.

Gorąco polecam! Przekonajcie się sami, ile szelmostw była w stanie wyrządzić taka jedna la niña mala.

sobota, 2 lipca 2011

"Całując grzech" Keri Arthur

Lekturę drugiej części przygód Riley Jenson zakończyłam krótko po pierwszej, tak więc na gorąco mogę skonfrontować wrażenia po przeczytaniu obu książek. Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że, jak to bywa w przypadku serii, czytelnicy nieznający „Wschodzącego księżyca” (są tu tacy?) mogą znaleźć w tej recenzji paskudne spoilery. Cała reszta raczej nie musi się martwić, postaram się zdradzić tyle, ile trzeba.

Okazuje się, że zdemaskowanie i unieszkodliwienie szefa Genoveve było tylko początkiem misji bohaterów. Chociaż Riley usilnie dążyła do tego, by żyć w miarę normalnie, jej plany popsuł dziwny wypadek. Pewnego dnia wilczyca budzi się w ciemnym, nieznanym zaułku obok martwego mężczyzny. Nie wie, gdzie jest ani jak się tam znalazła – zupełnie jakby ktoś wymazał z jej pamięci wspomnienia z ostatnich kilku dni. Jedyne, co wie, to to, że musi brać nogi za pas. Podczas brawurowej ucieczki poznaje Kade’a, który od tej pory będzie pomagać w rozwikłaniu zagadki nielegalnych laboratoriów. Do tej dwójki dołączają znani nam już z pierwszej części Rhoan, Jack oraz Quinn i śledztwo toczy się dalej…

Jako że akcja „Całując grzech” nie ma miejsca ani tydzień przed, ani podczas pełni, oczekiwałam, iż autorka przystopuje nieco z natężeniem erotyzmu. O, ja naiwna! W tej części seksu jest tyle samo, co w pierwszej, o ile nie więcej. Tak samo gwałtowny, dziki i niemoralny. Czy to aby na pewno jest powieść dla młodzieży? Ja wiem, że w dzisiejszych czasach dzieciaki są więcej niż uświadomione, ale wydaje mi się, że to nie tak powinno im się przedstawiać akt miłosny. Zwłaszcza, że w tej książce miłość nie ma tu nic do rzeczy. Swoją drogą, pisząc takie dziewięć tomów można się nieźle wyżyć. Chyba wolałabym nie wnikać, co siedzi w głowie autorki. Jedno jest pewne – jeśli seria zostanie kiedykolwiek zekranizowana, wróżę jej przyciągnięcie do kin jeszcze większej rzeszy nastolatków niż „Zmierzch.”

Jeśli już jesteśmy przy minusach, to chyba największym, oprócz tego nieszczęsnego seksu, jest relacja Riley – Quinn. O ile w pierwszej części była całkiem zjadliwa, o tyle w drugiej stała się wręcz irytująca. Miałam już dość kolejnych rozmów o tym samym, identycznych argumentów, ciągłego napięcia i niezdecydowania. W sumie to wszystko nieodłącznie wiąże się ze współżyciem, więc zrzucam to na karb dziwnego upodobania pani Arthur do seksoholizmu. Fabuła wydaje mi się ciekawsza niż w tomie pierwszym, zwłaszcza ostatnie strony trzymają w napięciu. Niestety robi się też nieco chaotycznie, jakiś szef ma siostrę, z jakiejś sfory, czyjaś żona, jakiś brat, dawny kochanek. Nie wiem, czy się cieszyć, czy płakać, że zanim zdążyłam się porządnie zgubić, autorka rozprawiła się z tą paletą postaci.

Książkę bardzo przyjemnie trzyma się w rękach, nie wiem, czemu nie zauważyłam tego wcześniej. Słowem podsumowania, polecam dla zabicia nudy. Czyta się błyskawicznie, a przy tym niezmiernie wciąga w przygody bohaterów. Rekomendacja jest przeznaczona dla osób od starszej młodzieży wzwyż, z uwagi na wałkowaną już zastraszającą ilość seksu. Miłej lektury.

„Całując grzech” wygrałam w konkursie u Pauli. Musicie mi wybaczyć wcześniejszą euforię, to moja pierwsza nagroda w blogowym życiu xD